Warto było mącić ciszę. Jan Sztaudynger i jego pasje
Udało mi się dotrzeć do Łodzi w poniedziałek, 10 maja, w ostatnim dniu wystawy „Warto było mącić ciszę. Jan Sztaudynger i jego pasje”. Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Łodzi tego dnia czynna była do godziny 15, a ja wpadłem na ulicę Gdańską tuż przed 14. Miałem więc niewiele czasu, by w ciągu zaledwie godziny obejrzeć cenne pamiątki po moim ulubionym poecie i fraszkopisie.
Mając w pamięci wystawę zorganizowaną w 2014 roku w Muzeum Miasta Łodzi z okazji 110. rocznicy urodzin Jana Sztaudyngera, stwierdziłem, że nie mam już szans na spokojne obejrzenie wszystkich eksponatów. A tamtą ekspozycją sprzed 7 lat byłem zachwycony. Pisałem o tym, że wystawa cieszyła się tak dużym zainteresowaniem, że przedłużono ją o kilka tygodni.
Wystawę zorganizowano w korytarzu biblioteki, który pełnił rolę holu wystawowego. Trochę brakowało mi tu przestrzeni, która pozwoliłaby oddzielić od siebie poszczególne gabloty i dystansu, by z jakiejś przyjaznej perspektywy podziwiać poszczególne dzieła. Eksponatów było na tyle dużo, że trudno było je oglądać wszystkie obok siebie. Z racji, że to biblioteka publiczna, a nie muzeum czy galeria sztuki, trzeba było pewnie znaleźć jakiś kompromis miedzy przestrzenią a liczbą zgromadzonych eksponatów.
Ostatni będą pierwszymi
Czas gonił, więc zabrałem się za przeglądanie wystawionych pamiątek. Co rusz pojednawczo spoglądałem na lalkę, która siedząc na bibliotecznym parapecie czekała cierpliwie na kolejnych miłośników twórczości Sztaudyngera. Szybko okazało się, że byłem ostatnim zwiedzającym. Zresztą, kto na godzinę przed zamknięciem wpada na wystawę?
Zaraz, była jedna pani, która przemaszerowała żwawo przez cały hol tylko po to, by zapytać o jakąś książkę. No tak, przypomniałem sobie, że w końcu jestem w bibliotece. Potem już przez całą godzinę mogłem samiuteńki, bez stresu pochylać się nad każdym eksponatem, spokojnie oglądać zdjęcia, reprodukcje, grafiki, plakaty i inne zacne pamiątki. A było ich naprawdę sporo.
Poeta, tłumacz, miłośnik teatru, kolekcjoner
Wystawę podzielono tematycznie i przy niespiesznej wędrówce między gablotami można było zdecydowanie bliżej poznać sylwetkę Jana Sztaudyngera – jako tłumacza (przekładał dzieła niemieckich poetów i dramaturgów – Goethego, Kleista i nieco zapomnianej Gertud von Le Fort) i poetę, którego przekładano na inne języki (czego przykładem są Piórka przełożone na czeski przez Jaromira Nohavicę).
Skoro dotykamy już zamiłowania poety do Czech, warto wspomnieć o jego przyjaźni z czeskim malarzem Wlastimilem Hofmanem.
Sztaudynger to także autor mikrodramatów – chętnie wystawianych w latach 70. ub. wieku m.in. przez Teatr Kwadrat (w reżyserii Edwarda Dziewońskiego) oraz Teatr Lalki i Maski Groteska (w reżyserii Zofii Jaremowej) – oraz propagator, miłośnik teatru lalek i członek honorowy Międzynarodowego Stowarzyszenia Lalkarzy UNIMA. (Nie każdy wie, że Sztaudynger opublikował pierwszą w Polsce pracę z zakresu teorii lalkarstwa). Stąd na wystawie m.in. jego „Marionetki”, praca zbiorowa „Od szopki do teatru lalek”, której był współautorem oraz egzemplarze i przedruki wydawanych przez niego czasopism marionetkowych.
O zamiłowaniu Jana Sztaudyngera do gór i grzybów wiedzą pewnie wszyscy miłośnicy jego twórczości. Nie każdy jednak pamięta, że autor „Puchu ostu” był także zapalonym kolekcjonerem. Zbierał m.in. znaczki pocztowe, kamyki, muszelki, korzonki, a także… międzynarodowe wydania „Don Kichota”.
Nie zabrakło na wystawie łódzkich akcentów – utworów poświęconych Łodzi czy tekstów dotyczących związków poety z miastem i regionem. To, co mnie szczególnie cieszy to fakt, że organizatorom wystawy udało się pozyskać cenne pamiątki i fotografie z archiwum rodzinnego Sztaudyngerów. Ogromnym plusem było też zebranie wielu prac ilustratorów poety – m.in. Janiny Krzemińskiej, Józefa Wilkonia, Andrzeja Czeczota, Adama Kiliana czy Wacława Kondka.
Wyjechałem z Łodzi przytłoczony liczbą tytułów, zdjęć, grafik, tekstów, zgromadzonych w jednym miejscu. Była to intensywna, ale i fascynująca lekcja historii literatury. Wynotowałem sporą listę interesujących faktów i pozycji książkowych – większość to białe kruki, których odnalezienie zajmie mi pewnie całe lata. Tym większa będzie radość, gdy w końcu trafią do mej domowej biblioteczki.
Warto było…?
Reasumując – kto nie był, niech żałuje. Zwłaszcza że wystawa już się zakończyła i trudno powiedzieć, gdzie obecnie – poza Koszystą – w jednym miejscu można znaleźć tyle pamiątek prezentujących literacką spuściznę Sztaudyngera. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że tytuł wystawy nawiązywał do pewnej fraszki…
Bilans
Mówię. Krzyczę. Piszę.
Czy warto było mącić ciszę?
Na otarcie łez mogłem zabrać z wazonika różę z fraszką. I jechać dalej, w pogoni za zawodowymi obowiązkami. Za plecami zostawiłem Łódź, ale w głowie miałem mnóstwo dobrych myśli. I nadzieję, że będą one inspiracją do kolejnych literackich odkryć.