Mariusz Urbanek: Piszę, bo nie muszę
Mariusz Urbanek mówi m.in. o obiektywizmie biografa, o trudnościach w pisaniu książki o Brzechwie, o sukcesie „Genialnych”, a także o twórczości dla dzieci, ghostwritingu i pracy nad najnowszą książką.
Mariusz Urbanek (fot. Martyna Urbanek)
Piotr Kasperczak – Jest Pan prawdziwym tytanem pracy. W ciągu ostatnich kilku lat pisze Pan średnio dwie lub nawet trzy książki rocznie. Ale przecież na co dzień pracuje Pan w Zakładzie im. Ossolińskich.
Mariusz Urbanek – Lista moich książek rzeczywiście może wydawać się długa, ale trzeba wziąć pod uwagę, że jest na niej i kilkunastostronicowa bajka, i komiks, którego byłem tylko współautorem, i książka o Julianie Tuwimie, która ukazała się kilkanaście lat wcześniej, w innym kształcie i objętości, ale miałem temat w 95 procentach udokumentowany. Poza tym książki o Broniewskim, Brzechwie, Tuwimie to ten sam okres historyczny, to samo środowisko, więc i podobne źródła, książki i czasopisma, które trzeba przeczytać. A porządna dokumentacja zajmuje najwięcej czasu.
– Kiedy znajduje Pan czas na czytanie, szperanie w bibliotekach, przeglądanie archiwów i wreszcie – samo pisanie?
– Noce są długie. A mówiąc poważniej, bardzo lubię to, co robię. To pozwala mi zanurzyć się w inny świat, więc nie traktuję pisania jako przymusu, pracy, do której jestem zobowiązany umową. Żartuję czasem: „Piszę, bo nie muszę”, ale to tak naprawdę wcale nie jest żart. Poza tym rozwijająca się błyskawicznie technika bardzo ułatwia pracę. Coraz więcej źródeł jest digitalizowanych i dostępnych przez Internet, cyfrowe wersje mają nie tylko książki, ale całe roczniki pism, które można przeglądać on-line, a to fantastycznie przyspiesza pracę. Wtedy wizyta w archiwach, bezpośredni kontakt z rękopisami, dokumentami, listami staje się wyczekiwaną niecierpliwie przyjemnością, jest jak wyprawa w tajemniczy świat.
– Na ile doświadczenie reporterskie zdobyte w tygodniku „Polityka” i „Gazecie Wyborczej” pomaga w pracy biografa?
– Pomaga bardzo. Dwadzieścia lat pracy jako reporter wyrobiło we mnie gotowość słuchania ludzi, wyczulenie na szczegół, zdolność posługiwania się skrótem, a także umiejętność szybkiego pisania. A także dało świadomość, że dobrze dobrana – i opowiedziana! – anegdota, barwny cytat, daje czytelnikowi więcej niż nawet parę stron, na których autor próbuje coś solennie wytłumaczyć, a tylko gmatwa opowieść.
– Podejrzewam, że w pisaniu książki „Brzechwa. Nie dla dzieci” mogło pomóc – przynajmniej w pewnym stopniu – Pańskie prawnicze wykształcenie. W końcu autor „Akademii Pana Kleksa” był wziętym prawnikiem…
– Pomogło o tyle, że nie mam problemu z czytaniem dokumentów i pism sporządzonych w języku prawniczym, zwykle bardzo precyzyjnym i szczegółowym, a więc nudnym. Na szczęście nie było tego za wiele, poza tym Brzechwa zajmował się prawem autorskim, a więc też jakoś mi bliskim. A kiedy już książka się ukazała, okazało się, że właśnie rozdziały o początkach prawa autorskiego w Polsce cieszyły się sporym powodzeniem.
– Kiedy zapytałem Pana podczas warszawskich Targów Książki, jaką biografię pisało się Panu najtrudniej, bez namysłu odpowiedział Pan wówczas – Brzechwy. W czym tkwi problem z tym poetą?
– Trudność nie wynikała z kłopotów z docieraniem do źródeł, czy ze skomplikowania tematu. Zawiodłem się na Brzechwie, badając i opisując jego powojenne zaangażowanie po stronie nowej władzy. Próbowałem, jak w każdej biografii, zrozumieć, dlaczego to zrobił. Miał prawo, jak wielu tych, którzy przeżyli okupację w Warszawie, każdego dnia drżąc przed śmiercią, potraktować wejście do Polski Armii Czerwonej jako wyzwolenie, a przejęcie władzy przez komunistów jako naturalną tego konsekwencję. ale on poszedł dużo dalej. Nowa władza potrzebowała satyryków z talentem, którzy szydziliby z jej wrogów (kułaków, Augustów Bęc-Walskich, zaplutych karłów reakcji oraz stonki zrzucanej przez imperialistów) i opiewali jej sukcesy. Gotowa była za to sporo zapłacić, a Brzechwa zgodził się. Ten konformizm, do którego nie był zmuszony, nie świadczy o nim dobrze.
– Mam wrażenie, że wyszukuje Pan bardzo złożone osobowości. Weźmy chociażby Tuwima, któremu poświęcił Pan już dwie książki. Kiedy jednak czytałem „Tuwima. Wylęknionego bluźniercę”, trudno mi było jednoznacznie ocenić tego poetę. Uwielbiam go za niezwykły stosunek do słowa, do języka polskiego, za niebywały talent, za humor językowy, za pasję kolekcjonowania i wiersze dla dzieci. Ale gdy czytam o tym, jak się układał z ówczesną władzą, jak popadał w konflikty ideologiczne z najbliższymi, z Hemarem, Lechoniem, Grydzewskim, trudno mi zachować obiektywizm. No właśnie: czy biograf może lub powinien być obiektywny?
– Może i powinien. W momencie, gdy traci obiektywizm, powinien zastanowić się nad dalszą pracą, bo niebezpiecznie zbliża się do granicy, za którą zaczyna się pisanie pod założoną tezę. Wtedy dobiera się te argumenty i wydarzenia, które pasują do tezy, a odrzuca inne. Tego robić nie wolno, bo to nieuczciwe wobec opisywanej postaci i wobec czytelników. Na pewno nie wolno przemilczać niczego, tylko dlatego, że świadczyłoby to o bohaterze źle. Tym bardziej, że przecież opowiadając o innym człowieku i tak jakoś filtrujemy to przez własne przeżycia i doświadczenia.
– W biografiach Brzechwy i Tuwima zauważyć można wiele cech wspólnych. Obaj panowie nie mieli w młodości głowy do studiowania. Obaj pisali świetne teksty satyryczne do kabaretów. Obu zdarzało się napisać niejednego socrealistycznego gniota. Obaj pisali najpiękniejsze wiersze dla dzieci, mimo iż Brzechwa przez 9 lat nie utrzymywał kontaktu z córką, Tuwim zaś nie miał swoich biologicznych dzieci. Czy więcej było podobieństw wśród tych poetów?
– Niewiele. Poza twórczością dla dzieci, w której obaj byli geniuszami, grali w różnych ligach. Tuwim był poetyckim geniuszem, w kabarecie potrafił wszystko, bywało, że wypełniał program legendarnego kabaretu „Qui Pro Quo” od pierwszej zapowiedzi konferansjera, po piosenkę finałową, wiele z jego tekstów i piosenek jest wykonywanych do dziś. Tłumaczył z języka rosyjskiego największych, stworzył antologie, z których korzystamy nadal, mnóstwo z tego, co napisał nie straciło aktualności. Brzechwa ma miejsce w historii literatury dzięki twórczości dla dzieci, choć początkowo wcale nie pisał dla dzieci, ale cała reszta – liryki, powieść, satyry – raczej nie mają szans na przetrwanie.
– Skoro wspomniałem o wierszach dla dzieci, skąd u Pana pomysły na pisanie bajek i baśni? To przecież zupełnie inna literatura, fikcyjna, zmyślona, adresowana do innego, może nawet bardziej wymagającego czytelnika?
– Tu powód był dość banalny i częsty w takich przypadkach. Wymyślałem bajki wrocławskie („Mostek Czarownic”) i dolnośląskie najpierw dla własnych dzieci. I być może nie napisałbym ich, gdyby nie to, że chciałem opowiadać moim urodzonym we Wrocławiu dzieciom bajki dziejące się w ich mieście. Tymczasem okazało się, że są opowieści o Złotej Kaczce z Warszawy, poznańskich Koziołkach, Smoku Wawelskim, Neptunie, a wrocławskich nie ma, choć przecież to niemożliwe, żeby miasto o tysiącletniej historii nie miało dziejących się w nim baśni. Oczywiście, że miało, tyle że padły one ofiarą wymazywania w okresie PRL z historii Wrocławia wszystkiego, co niemieckie. I to mimo tego, że część podań i legend dziejących się we Wrocławiu miało korzenie jeszcze piastowskie. Niektóre przywołałem w swoich bajkach, z innych wykorzystałem miejsca, w których się działy, bo takie „bajkowe” miejsca w każdym mieście są stałe. Opowiadałem te bajki swoim dzieciom, potem one chwaliły się nimi w przedszkolu i szkole; zostałem tam zaproszony. I naturalną koleją rzeczy powstał pomysł, żeby je spisać i wydać. No, a kiedy we Wrocławiu zaczęły szaleć krasnoludki, było oczywiste, że muszą powstać poświęcone im bajki.
– Czy to, że porusza się Pan wokół literatury dziecięcej miało wpływ na wybór Brzechwy jako bohatera jednej z Pańskich książek?
– Nie, w ogóle o tym nie myślałem. W literaturze dla dzieci Brzechwa to gigant, więc próba stawania koło niego byłaby bezczelnością. Intrygowało mnie w Brzechwie coś innego. Oto człowiek, który ma miejsce w literackim niebie właśnie dzięki utworom pisanym dla dzieci, którego wierszami jeszcze długo będziemy meblować dziecięcą wyobraźnię, nie doceniał tego. Chciał być autorem „poważnej” poezji. Jak Kasprowicz, Tuwim, Lechoń, jak jego kuzyn Bolesław Leśmian. Chciał, ale nie wyszło. Bajkopisarzem nie chciał być, a wyszło fantastycznie. I właśnie ten paradoks był kuszący.
– Jaki jest przepis Mariusza Urbanka na dobrą biografię? Obecnie wydaje się przecież dziesiątki takich pozycji. Nie wszystkie dobrze się sprzedają.
– Na szczęście czytelnicy okazują się czasem mądrzejsi od piszących.
– A przecież nie pisze Pan o znanych sportowcach, politykach, celebrytach. Sięga Pan po nazwiska znane, ale czasem nieco już „wytarte”, może nawet zapomniane lub z jakichś względów pomijane…
– Autor musi być zaciekawiony swoją postacią prywatnie. Jeśli nie będzie ciekaw, dlaczego jego bohater żył tak jak żył, zachował się tak, a nie inaczej, dokonywał wyborów szlachetnych albo łajdackich, nie będzie w stanie opowiedzieć o tym interesująco. Dlatego nie wierzę w wybitne biografie pisane na stopień naukowy, albo by wspiąć się na kolejny szczebel uczelnianej kariery. Biografia musi wynikać z pasji i chęci dowiedzenia się, „co jest za następnym zakrętem”. Proces pisania jest już tylko dzieleniem się tą ciekawością z czytelnikami. A oni to wyczuwają, stąd rynkowa śmierć biografii, których bohaterami są ciekawe skądinąd postacie. Niestety zabrali się za nie ludzie, którzy zgrzeszyli przeciwko najważniejszemu przykazaniu każdego autora: „Po pierwsze: nie nudzić!”.
– Muszę o to zapytać. Na ile ważny jest dla Pana tytuł biografii. Czy tytuł książki musi być nieco „marketingowy”, chwytliwy, kontrowersyjny, by czytelnik po nią sięgnął?
– Tytuł to rzecz szalenie ważna. Funkcjonuje potem w rozmowach czytelników, recenzjach, musi więc przyciągać uwagę, intrygować, być łatwy do zapamiętania. Ale nie można przesadzać. Jednym z pomysłów na tytuł biografii Broniewskiego było: „Broniewski. Polak, katolik, alkoholik”, bo tak się czasem przedstawiał. Tytuł tabloidowy, ale bardzo nośny i myślę, że zrobiłby karierę. Zrezygnowałem z niego, bo choć to cytat, to jednak byłby nadużyciem wobec poety. Zostało: „Broniewski. Miłość, wódka, polityka”. I też wystarczyło, książka sprzedawała się bardzo dobrze.
– Czy Mariusz Urbanek spiera się o tytuły z wydawcami? Na ile Pan jako autor ma ostateczny wpływ na tytuł swojej książki?
– Nie miałem takich problemów. Przecież gramy w jednej drużynie, chodzi o rozpoznawalność książki, miejsce w pamięci czytelników, sprzedaż. Są rozmowy, przymierzanie się do różnych tytułów, szukanie, aż przychodzi moment, kiedy trzeba już coś wybrać, bo nie ma więcej czasu. Ale mam przekonanie, że gdybym się uparł, to postawiłbym na swoim. Oczywiście wydawca też ma w takiej sytuacji możliwość powiedzenia: To zabieraj książkę. Ale, powtórzę, gramy w jednej drużynie.
– Podoba mi się Pański pomysł na biografię, sposób prowadzenia czytelnika przez lata życia bohatera, wplatanie w tę opowieść przeróżnych smaczków, anegdot, fraszek, wierszy. Podoba mi się też zamknięcie biografii wywiadem z bliską bohaterowi osobą, na przykład z córką. To jakby spięcie całej opowieści klamrą i uwiarygodnienie jej poprzez rozmowę z członkiem rodziny. Przyznam się Panu do czegoś. Kiedy sięgam po kolejną biografię Mariusza Urbanka w księgarni, przewracam kartki na koniec, by sprawdzić, czy znajdę tę przysłowiową wisienkę na torcie w postaci kolejnego wywiadu…
– Dziękuję. Pomysł, który stosuję w każdej z książek jest prosty, piszę reportaże z historii. To znaczy, że każdy fakt, cytat, anegdota, każde wydarzenie ma pieczęć z imieniem i nazwiskiem konkretnego człowieka. Nie pochodzi z drugiej ręki, z innej biografii, ale jest autoryzowany przez kogoś, kto mojego bohatera znał, uczestniczył w konkretnym wydarzeniu, był jego świadkiem. Oczywiście nie z każdym mogłem rozmawiać, ale wtedy opieram się na wspomnieniach, pamiętnikach, dziennikach, listach. Nie ma w moich biografiach tego, co jest zmorą biografistyki akademickiej, czyli wzajemnego cytowania się ludzi, którzy zajmują się jakąś postacią. To, co piszą jest oczywiście potrzebne, czytam te opracowania, natomiast do moich książki „wchodzi” tylko to, co ma walor autentyczności.
– Czy korzysta Pan z wikipedii? Czy dla biografa to wiarygodne źródło wiedzy? Czy zostają jednak tylko listy, czasopisma, książki lub relacje innych osób?
– Korzystam, kiedy muszę szybko coś sprawdzić, potwierdzić, czy nie zawodzi mnie pamięć. Tu wikipedia pomaga. Czy jest wiarygodna? Z tym jest coraz lepiej, ale obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. Przed oddaniem tekstu czytelnikowi i tak muszę wszystko zobaczyć na własne oczy, dotknąć, przeczytać, porozmawiać. To kwestia odpowiedzialności i szacunku do czytelnika.
– Jaki jest Pański stosunek do ghostwritingu? Czy gdyby przyszła do Pana znana aktorka lub biznesmen z prośbą i napisanie biografii, przyjąłby Pan taką propozycję?
– Ghostwriterzy intrygują mnie. Zwłaszcza ci, których książki odnoszą sukces, a oni nie mogą się tym pochwalić, bo obowiązuje ich odpowiednia klauzula kontraktu. Ciekaw jestem bardzo, jaka suma wynagradza im ten brak. Ja wybieram swoich bohaterów nie dlatego, żeby na nich zarobić, ale dlatego, bo najpierw sam chcę dowiedzieć się o nich czegoś więcej. I szczerze mówiąc, gdyby przyszedł do mnie Jan Kulczyk albo Leszek Czarnecki i zaproponował naprawdę duże pieniądze za napisanie ich biografii, odpowiedziałbym, że zrobię to za pół ceny, ale to ja będę decydował, co napiszę. I jak sądzę dzięki temu nie będę miał podobnych propozycji.
– Ponoć już szykuje Pan kolejną biografię. Zdradzi Pan, o kogo chodzi i dlaczego tę postać Pan wybrał?
– Następna książka będzie biografią Kornela Makuszyńskiego, ale też nie z powodu literatury dla dzieci i młodzieży. Zastanawia mnie mechanizm niszczenia w pierwszych latach Peerelu człowieka, który przez całe życie lubił lubić ludzi i chciał być przez nich lubiany. Prawie całe życie świetnie mu się to udawało. Pisał bezpretensjonalne opowieści o szatanach z siódmej klasy, wesołych diabłach, szalonych pannach Ewach, i żył w zgodzie z innymi. Po 1945 roku chciał robić to samo. Nie kontestował ustroju, nie wspierał opozycji, po prostu chciał pisać kolejne książki o zwariowanych dziewczynkach i superinteligentnych chłopcach. Ale po wojnie to było za mało. Obowiązywał wzór Pawlika Morozowa, który doniósł na ojca kułaka, i powieści o dzieciństwie Stalina. Makuszyńskiego zamilczano na śmierć.
– Nie mogę nie zapytać o „Genialnych”. Czy spodziewał się Pan aż takiej popularności?
– Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się. Sześć dodruków w ciągu pierwszych dwóch i pół miesiąca obecności książki na rynku to rzeczywiście niezwykłe. Byłem przekonany, że słowa „szkoła matematyczna” w tytule, które musiały przecież w nim być, odstraszą część czytelników. Dlatego, że Polacy są we własnym przekonaniu „humanistami”, co ma usprawiedliwić ich niechęć wobec matematyki. Okazało się, że nie mam racji.
– W czym tkwi sukces tej książki?
– W niezwykłych ludziach, o których opowiadam, w legendzie Lwowa, Księgi Szkockiej i historii Stefana Banacha, nieślubnego dziecka niepiśmiennej góralki, który okazał się geniuszem. I chyba też trochę w tym – choć tego nie zamierzyłem – że „Genialni” jakoś łechcą nasze narodowe kompleksy. Pokazują, że Polak potrafi! Oczywiście, jak mu się chce. Problem, że nie zawsze mu się chce.
– Co radziłby Pan początkującym pisarzom, blogerom, osobom, które chciałyby się zmierzyć z życiorysem znanego pisarza lub poety?
– Nie kochać, nie nienawidzić, nie oceniać, nie osądzać. Bo kochając pisze się hagiografię, nienawidząc – paszkwil, oceniając stawia się siebie ponad opisywaną postacią, a osądzając wydaje się wyrok na człowieka, który nie może się bronić. Uczciwa biografia musi być próbą zrozumienia opisywanego człowieka. Zrozumienia jego motywacji, intencji, lęków i małostek, nawet wtedy, jeśli wydają się odpychające. Trzeba postać możliwie szeroko i dobrze opisać, a czytelnik sam oceni, czy bohater książki był potworem czy świętym.
– Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych książek i wielu wiernych czytelników.
Mariusz Urbanek jest autorem wielu poczytnych i wysoko ocenianych biografii. W jego dorobku znaleźć można m.in. książki o Julianie Tuwimie, Władysławie Broniewskim, Leopoldzie Tyrmandzie, Stefanie Kisielewskim czy Janie Brzechwie. W jego pisarskim dorobku znajdują się też bajki dla dzieci oraz satyryczna historia Wrocławia „Zrób sobie Wrocław”.
Świetny człowiek i super wywiad :) Bardzo go cenię jako pisarza.
Interesujący wywiad, świetny autor i co najważniejsze – bardzo ciekawy blog! Tak trzymać!
Z przyjemnością przeczytałam wywiad. Autor zachwyca pracowitością dokumentowania zdobytej wiedzy. Nie mogłam wyjść z podziwu czytając biografię Wł. Broniewskiego. Nie osądza, nie ocenia, tylko piękną polszczyzną przedstawia losy wybranych swoich bohaterów biografii. Czekam na kolejne.
Wypada dodać, że Mariusz Urbanek jest również wspaniałym felietonistą i satyrykiem.
Czytajcie go w „Odrze”!